Recenzja filmu

W obliczu śmierci (1987)
John Glen
Timothy Dalton
Maryam d'Abo

Prześliczna wiolonczelistka

Timothy Dalton debiutuje w roli Jamesa Bonda pod czujnym okiem doświadczonego Johna Glena, który wcześniej zrobił trzy raczej przeciętne Bondy z Rogerem Moore'em w roli głównej, czyli: "Tylko dla
Timothy Dalton debiutuje w roli Jamesa Bonda pod czujnym okiem doświadczonego Johna Glena, który wcześniej zrobił trzy raczej przeciętne Bondy z Rogerem Moore'em w roli głównej, czyli: "Tylko dla twoich oczu", "Ośmiorniczkę" i "Zabójczy Widok". Wymiana angielskiego aktora na nowszy model, korzystanie wpłynęła na serie przygód o Bondzie. Aktorstwo Daltona, a przede wszystkim zdecydowanie nowy zamysł poprowadzenia przygód agenta wpłynęło odświeżająco na nieco za bardzo autoironiczny, niezniszczalny i mało realistyczny wizerunek Bonda, który wykreował w swoich licznych filmach Roger Moore. W roli Bonda był znakomity i niepowtarzalny, jednak filmy z nim za blisko miały do zwykłej błazenady i taniego playbojowania (bo wiadomo, że rządzi scenariusz, a w nich nawet żebrak może polecieć w kosmos). Przez te zabiegi filmy z Anglikiem dryfowały niebezpiecznie za daleko głównego nurtu, jakim przynajmniej dla mnie, w odniesieniu do przygód Bonda jest realistyczna sensacja przesiąknięta słusznym erotyzmem i stylem, a do tego zrobiona na luzie. W poprzednich filmach Glena widoczny był tylko luz i jakby nie było – wdzięk Moora. Sensacja tonęła przysypana ciężarem zabawy. Bogiem a prawdą potrzebę zmiany stylu można dostrzec już w "Zabójczym widoku" jednak Moore był już chyba za stary na zrobienie filmu sensacyjnego, a w jego wieku trudno było być szczególnie skorym do zmian. Więc niestety mimo nienagannych starań Christophera Walkena film można określić mianem – mulący. A Gracy Jones za profity? Dajcie spokój... Od razu widać, że Glen znacznie lepiej odnajduje się w konwencji sensacyjno-szpiegowskiej. Już samo wejście, czyli "ćwiczenia na serio" cieszą oko nie tylko znakami rozpoznawczymi serii – dynamizmem i opłacalnym ryzykiem, ale przede wszystkim realizmem. Przez co całą tą scenę (jak i resztę filmu) można sklasyfikować i umieścić na nieco innej półce. Oddalonej od napisu s-f, co absolutnie nie było regułą w przypadku filmów z opisywanej serii. Mężczyzn jednak, jak wiadomo, poznaje się nie po tym, jak zaczynają, a po tym, jak kończą. "W obliczu śmierci" nie zwalniają więc ani na minute, prowadząc do wybuchowego i zadowalającego zwieńczenia. Jest to zasługa przede wszystkim dobrego scenariusza. Wreszcie Bond nie ratuje już świata, nie musi odzyskać po raz dziesiąty skradzionych głowic nuklearnych czy innej broni absolutnej. Fabuła jest dużo bardziej oryginalna i zakrojona na szpiegowski, nie komiksowy garnitur. Do tego wszystko wcale nie jest takie oczywiste od początku, kto jest dobry, a kto zły, czyli kto wygra, a kto przegra, a zwroty akcji są w miarę satysfakcjonujące. Na uwagę zasługuję przede wszystkim świetna dziewczyna Bonda w roli czeskiej wiolonczelistki - Kary Milovy, która w futerale nosi nie tylko sprzęt grający. Jak na angielkę Maryam d'Abo ma bardzo słowiańską urodę, czyli naturalne piękno (mowa o latach komunistycznych, bo dziś nigdy nie wiadomo, czy to jest urok, czy to Maybelline), które, co oczywiste, działa nawet na superagentów. Jednak nie w samej urodzie jej siła. Kara Milovy to również kawał solidnej aktorskiej roboty przez co jej dziewczyna to jedna z najbardziej pełnokrwistych zabawek Bonda. Oczywiście "W obliczu śmierci" to nie film idealny, nie jest nawet według mnie najlepszym filmem z Bondem. Brakuję mu chociażby prawdziwego i wyrazistego czarnego charakteru. Tutaj wrogów Bonda jest w zasadzie kilku, a żadnemu nie udało się nawet musnąć cienia Francisco Scaramangi czy Klausa Mari Brandauera jako Largo. Necros jako prawa ręka czarnego charakteru jest dużo bardziej zajmujący, jednak i tak daleko mu do Bużki czy kapelusznika z "Goldfingera". Warto również powiedzieć, że Moore wysoko umieścił poprzeczkę dowcipu i, mówiąc slangiem hip-hopowym, follow-upów (czyli nawiązań), zaś dystans do swojej roli, którego słusznie i rozpoznawalnie nabrał, można liczyć w milach. Timothy Dalton wie, że w tej kwestii nie ma na nogach siedmiomilowych butów i nawet nie próbuje mierzyć się z poprzednikiem. Jego dowcipy i aluzje, przynajmniej w wersji tłumaczonej przez lektora TVP1 nie powodują zazdrości o wysokie stany umysłowe. Do spółki z  Johnem Glenem stworzyli Bonda diametralnie różnego, nie tylko w kreacji aktorskiej, ale również w całej otoczce, w jakiej dane mu było się zaprezentować. I mimo że często bywa krytykowany, ja uważam, że zainwestowanie w zmianę wizerunku bardzo korzystnie wpłynęło na serie filmów o tajnym agencie Jej Królewskiej Mości.
1 10
Moja ocena:
7
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones